Rok założenia: 1962
w Ostrowi Mazowieckiej

Towarzystwo Miłośników Ziemi Ostrowskiej

„Cudze znać warto, swoje obowiązek …”  Zygmunt Gloger


Jędruś - Jędrusie

Ostrów Maz., dn. 2 listopada 1965 r.


,,Pamięć o was nie zaginie, dopóki historia istnieć będzie!”
 
Święto zmarłych. Ileż to wspomnień. Przychodzą na myśl przede wszystkim najbliżsi, przychodzą na myśl ci, z którymi dzieliło się trudne i ciężkie lata ostatniej wojny, ci którzy odeszli oddając swe życie na polu walki wrześniowej 1939 r., padli w walkach partyzanckich, zginęli w kazamatach, czy krematoriach gestapo, albo w obozach zagłady. Wszyscy walczyli i ginęli za wspólną, najzaszczytniejszą sprawę, za wolność Ojczyzny i jakże często z mianem prawdziwego bohatera, bohatera znanego, albo jako nieznani bohaterzy, o których tylko matka ziemia wie, bo w nią wsiąknęła jego krew. Dorocznym zwyczajem idziemy na mogiły towarzyszy broni ich śmierć czcić westchnieniem, lub wiązanką kwiatów. W ciężkich warunkach, źle uzbrojony, lecz mocny duchem stawał nieustraszenie konspirator do walki z groźnym i przeważającym wrogiem, najeźdźcą hitlerowskim. Zginęło wielu. Ich śmierć jest dla wszystkich pokoleń przykładem bezgranicznego poświęcenia i umiłowania Ojczyzny.
Prawie pięć lat trwała konspiracyjna walka z barbarzyńskim okupantem. Akcja sabotażowa, dywersyjna i partyzancka utrudniała wrogowi panoszenie się, eksploatację gospodarczą kraju, wywózkę ludzi i zabijanie ducha polskości. Krzepiono moc oporu i budzono nadzieję wolności. Na słowa otuchy naród czekał w tej katastrofie dziejowej, jak tonący deski ratunku. Patrzyliśmy przecież wówczas na zwycięskiego, butnego wroga.
Po klęsce wrześniowej, po ucieczce z niewoli niemieckiej, jako żołnierz-tułacz przybyłem w rodzinne strony do Rzędzianowic w pow. mieleckim. Tam oprócz najeźdźców widziałem również butne miny kolonistów niemieckich z mojej okolicy, mieszkających od dziesiątków lat na ziemiach polskich na koloniach: Hohenbach, Schnanger, Goleszów i innych. Widziałem swastyki w ich oknach i na ich rękawach, a wielu z nich to przecież b. koledzy szkolni tacy jak osławiony szef gestapo w Tarnowie Ick, gestapowiec Zimmermann i przywódca Hitlerjugend-u – Spring. Gdy ten ostatni z wymienionych zobaczył mnie, oświadczył mi "Jeśli jeszcze raz spotkamy się, to już wolny nie będziesz chodził" (zmarł w Kanadzie w 1974 r.). Gdy do tejże kolonii wrócił z wojny do domu oficer rez., nauczyciel Eugeniusz Kahl (dzisiaj przewodniczący Zarządu Oddziału Powiatowego Związku Nauczycielstwa Polskiego w Mielcu) i zastał w domu swastyki hitlerowskie, musiał wyrzec się rodziny i uchodzić w nieznane przed zemstą swych braci. Gdy cała rodzina obecnego ministra lasów inż. Romana Gesinga musiała opuścić gospodarkę i dom rodzinny, aby uniknąć więzienia za polskość i prowadzić życie tułacze, a sam minister później musiał dzielić losy więźniów obozów koncentracyjnych, to wówczas słowo pociechy, otuchy, słowo podtrzymujące ducha, było czymś więcej jak woda na pustyni. Tą ostoją na terenie powiatu mieleckiego i innych było pismo konspiracyjne „Odwet”. Jako jeden z uczestników ruchu oporu od najwcześniejszych prawie chwil jego istnienia szczególnie z zadowoleniem wspominam listopad 1939 r. Wśród tych wspomnień jak słońce, lub promień słoneczny przebija się dzisiaj melodia „Jędrusiowej doli”, a z nią jak żywy zjawia się "Jędruś" Władek Jasiński - zawsze uśmiechnięty, jeden z redaktorów najwcześniejszego pisma konspiracyjnego, krzepiącego ducha narodowego Polaków.
Jednego dnia listopadowego 39 r., słonecznego dnia, siedziałem w domu rodzinnym, rozmawiając ze swoją matką. W pewnej chwili matka wyszła, a ja zadumałem się głęboko. Już od czterech dni byłem konspiratorem, byłem zaprzysiężonym członkiem ZWZ. Snułem plany. W tej zadumie usłyszałem nagle „Hnde hoch” i zobaczyłem przed sobą roześmianego Władka Jasińskiego. Po czułym koleżeńskim przywitaniu, w krótkich słowachopowiedzieliśmy sobie swoje przeżycia. Następnie Władek wydobył z torby plik papierów i podał mi. Była to gazetka konspiracyjna, pierwsze pismo konspiracyjne w mym ręku wykonane na powielaczu z orłem polskim w winiecie. Takiej chwili nigdy się nie zapomina.
Władek Jasiński, to mój kolega szkolny z ławy szkolnej szkoły powszechnej,a następnie z ławy szkolnej gimnazjum w Mielcu. Ojciec jego był moim profesorem WF i organizatorem przysposobienia wojskowego, do której to organizacji należałem już od 5 klasy gimn. Na wakacje wyjeżdżaliśmy na obozy pw do Skolego, Zełemianki... Po ukończeniu gimnazjum rzadko spotykałem się z Władkiem, tym bardziej, że rodzice jego przenieśli się do Tarnobrzegu. Rozproszeni po całej Polsce, my dawni uczniowie gimn. w Mielcu, zajęci swoją pracą zawodową, zajęci swymi rodzinami, żyliśmy bez większej spójni i łączności koleżeńskiej. Nie zapominaliśmy jednak o sobie.
W owych pierwszych miesiącach okupacji Władek dowiedział się poprzez kolegów, że wróciłem i przebywam w Rzędzianowicach. Przybył do mnie z propozycją, jak mi później Oświadczył, przystąpienia do współpracy w wydawaniu i kolportowaniu "Odwetu", wtajemniczył mnie w swoją działalność wydawniczą, redaktorską i kolportażową.
Byłem wzruszony i przejęty tą wiadomością. Dowiedziałem się, że zespół redakcyjny jest grupą niezależną, mającą kontakty z ZWZ. Przyznałem mu się o mojej przynależności do ZWZ, że jestem jeszcze bez funkcji. Zaproponowałem mu, że przedstawię go swemu d-cy, którego miałem poznać dopiero, projekt współpracy, a nawet doprowadzenia do spotkania na szczeblu obwodu. Władek wyraził zgodę.
W kilka dni później nastąpiło to spotkanie w lesie k. Rzemienia z km-tem obwodu ZWZ „Godziębą” rtm. Wysockim. Byłem obecny na tym spotkaniu już z funkcją oficera broni obwodu. Godzięba bardzo był zadowolony z tego spotkania i przyrzekł omówić tę sprawę powiązania z prasą z płk. „Jagrą” i Okręgiem ZWZ w Krakowie.
„Odwet” nie był pismem ZWZ, chociaż mocno zasilał szeregi ZWZ, a później AK, nie był również organem innego ugrupowania politycznego,ani wojskowego. Pismo to docierało do wielu powiatów jak do: mieleckiego, tarnobrzeskiego, niżańskiego, kolbuszowskiego, łańcuckiego, dębickiego, jarosławskiego, a później poza Wisłę do Buska, Opatowa, Staszowa i innych miejscowości.
W 1940 r. Niemcy wpadli na trop, po schwytaniu kolportera z zapasem „Odwetu”. Szukali Władka i zorganizowali na niego obławę w pociągu. Zdołał uniknąć ujęcia go. Musiał zmienić miejsce raz i drugi i wreszcie przeniósł się za Wisłę, organizując tam oddział
dywersyjno - partyzancki. Miałem tam z nim spotkanie wiosną 1940 r. we wsi Surowa. Byłem już wówczas km-tem obwodu ZWZ Mielec. Celem spotkania było przekazanie mu broni, o którą prosił. Na spotkaniu tym przedstawił mi w ogólnych zarysach plan działania dywersyjnego, ustaliliśmy sposób kontaktowania się z sobą. Więcej już w życiu nie spotkaliśmy się. W 1941 r. ścigany przez gestapo musiałem opuścić powiat mielecki. Zostałem przeniesiony do W-wy. Poprzez drugie osoby utrzymywałem z nim jednakże kontakt, wiedziałem o jego wyczynach, o wyczynach „Jędrusiów”. Wielu żołnierzy ZWZ, a później AK miało z nim ścisłe kontakty, a nawet brali udział w akcjach zbrojnych Jędrusiów np. akcja na więzienie w Mielcu. Wymienię tu „Stalowego” Jana Mazura, „Kuwakę” Franciszka Stalę.
Dziwi mnie tylko bardzo, gdy czytałem w „Kronice historii walk PPR na terenie Rzeszowszczyzny”, że GL rozbiło w 1943 r. więzienie w Mielcu pod d-twem tow. Antoniego Urbaniaka, o czym przedtem nigdy nie słyszałem, gdy wróciłem znów na południe jako komendant obwodu kolbuszowskiego i osobiście rozmawiałem z uczestnikami napadu na mieleckie więzienie i o sposobie wykonania tej akcji. Wiedziałem, że Władek zginął w Trzciance, w pow. sandomierskim i że śmierć jego była dla Niemców specjalnie zatajona, d-two po nim objął „Sowa” Józef Wiącek.
Władek był bardzo czuły na niedolę społeczeństwa i ile mógł spieszył z pomocą również materialną. Wiedział, że musiałem opuścić teren mielecki, wiedział o aresztowaniu mego brata, wówczas przybył do mej matki z propozycją pomocy materialnej mojej żonie i synkowi. Po akcji na magazyn i bank Społem w Mielcu okoliczną drogą dosłał mi 20 kg cukru.
Jędrusie mimo śmierci „Jędrusia” byli nadal głośni, budząc postrach wśród Niemców. W 1944r. gdy front ACz. zatrzymał się na Wiśle i Wisłoce zgłosiła się do mnie w Kefirze grupa skoczków radzieckich „Bał” pod d-twem kpt. „Jaszy” z prośbą o skierowanie ich drogą lądową za Wisłę do Jędrusiów. Byłem wówczas d-cą grupy operacyjnej 24 dywizji AK i miałem stałą łączność i współpracę z oddziałami ACz., a kapitana Jaszę poznałem jeszcze przed przejściem ACz. przez San. Dałem mu kontakty, doszli i po utworzeniu przyczółka baranowskiego wrócili i zameldowali o nawiązaniu kontaktu z Jędrusiami.
W książce W. Sulewskiego pt. „Pod bokiem generalnego gubernatora”. Wyd. „Książka i Wiedza” W-wa 1965 r. czytamy na str. 36 - „Dotkliwą dla okupanta działalność dywersyjną prowadziła począwszy od lutego 1940r. założona przez Władysława Jasińskiego konspiracyjna organizacja „Odwet” - „Jędrusie” - tak od pseudonimu dowódcy nazywali siebie...”
 Na str. 164 tejże książki pisze autor: „Front stabilizował się powoli na linii Wisłoka, na zachód od Mielca i Ropczyc. W walkach tych znaczną pomoc Armii Czerwonej okazały oddziały AK „Boryny”.
Na to określenie w tym fragmencie wpłynęło między innymi skierowanie grupy skoczków radzieckich „Bał” do Jędrusiów za Wisłę.
 
Józef Rządzki „Boryna”

MOJE WSPOMNIENIA „Zegar idzie”
 
Walczyć można słowami, piórem i bronią, lecz zbrojnej walki bez broni prowadzić nie można.
W naszym społeczeństwie jest wielu ludzi dążących do poznania wojennej przeszłości, dotyczącej polskiego ruchu oporu. Dotychczasowe publikacje nie dają jeszcze pełnego obrazu tych wzmagań. Jeśli się chce wyciągnąć wnioski z przeszłości, poznać prawdę i wytłumaczyć sobie wiele niezrozumiałych pozornie zjawisk, trzeba koniecznie widzieć wszelkiego rodzaju akcje zbrojne ruchu oporu w powiązaniu z reagowaniem szerokich mas ówczesnego społeczeństwa polskiego. Należy więc wskazywać warunki w jakich znajdowało się społeczeństwo, jak dawało sobie radę w tym niezmiernie trudnym pod względem gospodarczym okresie okupacji, jak ono samorzutnie organizowało się do różnego rodzaju, walk z okupantem, jak się broniło przed zdrajcami, sprzedawczykami i kombinatorami. Aby ten obraz był właściwy i zbliżony do rzeczywistości, zdaniem moim, należy pisać o tym, tym bardziej, że często nastawia się ucha wszelkiego rodzaju pogwarkom i na tej podstawie wydaje się niewłaściwe opinie i legendy.
Kto powinien pisać i podawać fakty, przeżycia? Nie trudno dać odpowiedź, że ci, którzy wówczas działali, przeżywali i patrzyli na poczynania konspiratorów, na zbrodnie okupanta itp.
„Zegar idzie” jest to wewnętrzne, obwodowe hasło, mocno i uczuciowo związane z wycinkiem historii okupacyjnej kolbuszowskiego obwodu AK "Kefir". Na hasło to z niecierpliwością i upragnieniem wyczekiwali wtajemniczeni d-cy poszczególnych placówek mojego obwodu. To napięte oczekiwanie powiązane było z pragnieniem każdego konspiratora, a było to pragnienie posiadania broni. W poprzednich moich wspomnieniach zobrazowałem obszernie stan posiadania broni w "Kefirze". Nie chcę więc tu powtarzać się .Nadmienię tylko, że posiadana broń jako pozostałość po działaniach wojennych 39 roku, myśliwska, zdobyczna i własnej produkcji była zbyt mizerną ilością w porównaniu ze stanem liczbowym moich żołnierzy i potrzebami. Nic też dziwnego, że prawie na wszystkich odprawach w d-twie wyższym upominałem się i prosiłem o broń, a przede wszystkim o zrzuty. Kom-ci "Pług" i "Zworny" przyrzekali, że zrzuty będą. Zazdrościłem kolegom d-com sąsiednich obwodów, przez tereny których przebiegały linie kolejowe, a po nich transporty uzbrojenia hitlerowskiego,przesyłanego na front wschodni. Miałbym tak jak oni możliwość "skoków". Co prawda to i namoich terenach mieli Niemcy broń. Zorganizowaliśmy więc owe "skoki" na zakłady Waltera, na baerostwo w Nowej Wsi i nieudany skok na Biesiadkę. Ten wypad na strzelnicę w Biesiadce kosztował nas drogo, bo dwóch zabitych z naszej strony - d-ca wyprawy Józef Micek ps. „Zbych” i jego prawa ręka dywersant Józef Zięba ps. „Topola”.
Każda wieść o zrzucie udanym czy nieudanym wywoływała zawsze nawrót myśli ...a kiedy u nas ...

Zorganizowaliśmy u siebie nawet warsztat rusznikarski, aby w nim naprawiać starą lub zniszczoną broń i z gratów robić użyteczną broń. Doskonale prezentowały się wykonane w tym warsztacie drewniane części do kb - kolby i nakładki. Produkowaliśmy broń pomocniczą w postaci butelek zapalających i dzisiaj wspominam, ileż to było radości gdy otrzymałem od inspektora rejonu AK „Pługa” 3 Steny, albo Nela Mieleuszna zawiadomiła mnie, że obok jej mieszkania stoi samochód niemiecki, a w nim obok śpiącego kierowcy leży pistolet maszynowy Bergman. Jedno wyciągnięcie ręki i pistolet był już w naszym posiadaniu. Te pojedyncze sztuki były „kroplą w morzu” z biedą zaspakajające potrzeby szkoleniowe, to też moi podkomendni na odprawach, czy szkoleniach nie dawali mi spokoju, pytając „kiedy doczekamy się zrzutów”. Zapewniałem ich, że na pewno nie będziemy odosobnieni. Można więc sobie wyobrazić, jak czułem się, gdy w marcu 1944 r. na odprawie w Rzeszowie otrzymałem od km-ta „Pługa” polecenie przygotowania dwóch pól zrzutowych oraz wytyczne i wymagania związane z tymi placówkami, jak wymiary położenie, bezpieczeństwo itp. Jak na skrzydłach wracałem do "Kefiru". Tegoż samego jeszcze dnia, wezwałem do siebie adiutanta Józefa Batorego ps. „Argus”, omówiłem z nim zadania, a następnego dnia zamianowałem „Maczugę” oficerem zrzutowym, zapoznając go z zadaniami dotyczącymi tej funkcji.
Analiza terenu na podstawie mapy powiatu wykazała zbyt wiele trudności z wyborem placówek zrzutowych. Gęste zaludnienie, w pobliżu Luftwaffe Górno (18 km) i lotnisko Jasionka (około 30 km).
Część powiatu wysiedlona to SS-ワbungsplatz silniepatrolowany przez załogi niemieckie, a wstęp "Auch für Deutsche streng verboten”.
Z „Maczugą” robimy wizję lokalną, wytypowanych na podstawie mapy placówek zrzutowych. W wyniku tych oględzin ustaliliśmy:
a) Pierwsza placówka zrzutowa na południe od lizjery lasu Kłapówka, obok stawów - łąka.
b) Druga placówka również na łące lecz wewnątrz lasu Poręby Kupieńskie.
W kilka dni później gotowe już plany w skali 1:10000 z kryptonimami placówek specjalny wysłannik t.j. mój adiutant osobiście przekazał w Inspektoracie „Rzemiosło”.
Teraz rozpoczęła się intensywna, a może nawet i gorączkowa praca nad przygotowaniem ludzi, broni i terenu do odebrania zrzutów. Najpierw typowanie d-ców i żołnierzy do odbioru i ubezpieczenia przy odbiorze zrzutów. Następnie zaprzysiężenie zrzutowe, a więc konspiracja w konspiracji, dalej specjalne szkolenie, alarmowanie itp.
Na odprawach zaznaczyłem „Udział w zrzutach, to nagroda za dotychczasowe akcje i dobrą postawę konspiratora, obojętnie AK - wiec, czy BCH - wiec.”
Najpierwszą czynnością było opracowanie służby alarmowo - łącznościowej zewnętrznej i wewnętrznej. Wreszcie ustalenie hasła alarmowego „Zegar idzie”. Zaznaczam, że hasło to znali tylko d-cy placówek. Miejsca zrzutu również nie były wszystkim znane, a tylko znane były punkty zbiórek pierwszego, drugiego, czy trzeciego rzędu. Dopiero z trzeciego miejsca zbiórki większych grup specjalni d-cyprowadzili ludzi na pole zrzutowe. Oddziały ubezpieczające znały tylko zadanie z jakich kierunków ubezpieczać i zamykać dojścia, lecz nie wiedziały co i kogo ubezpieczają. Jedynie d-cyznali całość założenia i zadania. Wytypowani ludzie nie przejawiali obaw, lecz przeciwnie przejęci byli dumąudziału w tak poważnej akcji.
Do łączności z samolotami nie przewidywaliśmy żadnych ognisk bo te w naszym położeniu i zagęszczeniu osiedli mogłyby w okresie przygotowawczym wzbudzić pewne podejrzenia, a w wypadku deszczu mogłyby być trudności w rozpalaniu ognisk. W miejsce powszechnie stosowanych ognisk mieliśmy przygotowane lampki elektryczne i zapas bateryjek wypożyczonych na nieograniczony czas od Mielesznego, właściciela sklepu żelaznego w Kolbuszowie. Muszę zaznacz że ten Poznaniak z Gniezna był bardzo uczynny. Do naszej dyspozycji oddał nawet własny samochód Tatrę, a syn jego i córkabyli konspiratorami.
Po takich przygotowaniach życie wróciło do normalnych konspiracyjnych zajęć. Wieści ze Wschodu o niepowodzeniach Niemców wskazywały, że rozprawa nasza ze znienawidzonym okupantem przestaje być złudną mrzonką, a staje się rzeczywistością. Zabiły teraz serca gorącej, zaciskały się pięści. Wierzyliśmy, że już wkrótce staniemy do walki na większą skalę. Energiczniej żołnierze gotowali się do tych zadań i wierzyli, że broń będzie. Ginie służalec gestapo Halicki, giną oddani Niemcom Kaniaści (ojciec i syn). Tak mijały dni, tygodnie i miesiące, a o zrzucie cicho, żadnego znaku i żadnej wiadomości. Czekaliśmy z ufnością, bo dochodziły nas słuchy z innych terenów o coraz częstszych zrzutach.
Wreszcie 3 lipca 44 r. zostałem wezwany do d-twa Podokręgu AK, gdzie otrzymałem radosną wiadomość, a zarazem rozkaz "Od dnia 4 lipca wzmożyć nasłuch radiowy w godzinach 17 do 20 codziennie, postawić w stan gotowości zrzutowej wyznaczonych do tej akcji żołnierzy (około 180 ludzi). W radiowej audycji dla Polaków, w
godzinach tych otrzymam zawiadomienie o zrzucie w postaci piosenki „Pije Kuba do Jakuba”. O godz. 17 będzie ta piosenka oznaczała, że samoloty gotowe do startu. O godz. 20 ta sama piosenka będzie oznaczała, że samoloty wystartowały. Podano mi,że samoloty wystartują z Włoch. Otrzymałem również dane sygnalizacyjne do porozumienia się z samolotami i ustalenia tożsamości samolotów i placówek zrzutowych. Następnie omówiliśmy wszystkie szczegóły łączności, alarmu, ubezpieczeń oraz jak przystąpić do walki w razie zagrożenia ze strony Niemców. W ostateczności miałem zrzuty zniszczyć, aby nie dostały się w ręce niemieckie.
Po otrzymaniu jeszcze kilku zaleceń i wskazówek wróciłem do siebie w dobrym nastroju. Następnego dnia odprawa d-ców placówek d-ców ubezpieczeń, oficera zrzutowego i oficera wywiadu. U wszystkich podniecenie, radość i zadowolenie. Omówiłem z nimi sprawę wydobycia broni, upozorowania wyjścia z domu, dojście do pierwszych, drugich i trzecich punktów zbornych, a przede wszystkim punktualność, która w działaniach była najwyższym ogniwem powodzenia.
Hasło alarmowe „Zegar idzie” otrzymują d-cy w Sokołowie, Raniżowie, Dzikowcu, Cmolasie, Majdanie, Widełce i w Leśnictwie Poręby Kupieńskie drogą telefoniczną o godz. 17 i 20. Tam mają czekać ich gońcy. Reszta zaalarmowania drogą rowerową i pieszą. Uprzedziłem, że na hasło mogą oczekiwać nawet wiele dni, aż do skutku, względnie do odwołania. Żołnierze postawieni w stan gotowości bojowej wychodzą z domu dopiero po 20 godz. tj. po wystartowaniu samolotów. Prócz ludzi wyjdzie 12 wozów parokonnych (po 6 na każdą placówkę). Poprzez naszych ludzi w granatowej policji obstawiliśmy żandarmerię i inne obiekty niemieckie. Na poczcie w Kolbuszowie trzeba było obstawić jeszcze kolaboracyjną telefonistkę. Przewidzieliśmy i to. Na rozkaz mój, jeden z przystojniejszych granatowych policjantów zakochał się w niej od kilku miesięcy. Jeśli będzie miała popołudniowy dyżur on jej zaproponuje randkę, ona wyjdzie, a inną telefonistkę na zastępstwo. Oczywiście zgoda będzie i była.
Nie czekaliśmy zbyt długo na hasło alarmowe, bo już 7 lipca „Argus” wbiegł do mnie mocno przejęty i cicho zameldował "Pije Kubado Jakuba”. Natychmiast udałem się do telefonu w prywatnym mieszkaniu ob. Mielesznego. Jego córka, a nasza łączniczka Nela tak przygotowała telefon, że w domu oprócz niej nie było nikogo. Połączyłem się z centralą telefoniczną urzędu pocztowego. Zgłosiła się nasza Krysia. Zameldowała mi, że jest sama. Przekazałem jej hasło „Zegar idzie”. W niespełna 10 minut zakomunikowała mi „Wszędzie przekazane i przyjęte”. To samo powtórzyłem o godz 20.
W pierwszej chwili, zdawało mi się, że zapanowałajakaś dziwna cisza, lecz to był tylko pozorny spokój. Sprawne i czujne oczy wtajemniczonego mogły zauważyć pewien ruch, przemykanie się rowerzystów, to szybki marsz pieszych, a nawet konnych. Powoli zapadająca noc osłoniła i wszystko okryła tajemnicą.Iluż to ludzi nie zmrużyło oka owej nocy. Niemcy tylko spoczywali spokojnie lub pili, korzystając ze sztucznie przez nas stworzonej okazji do picia.
Wszystko odbywało się sprawnie. Na placówkach zrzutowych i ubezpieczeniach nie brakło nikogo. Punktualność została zachowana bez zarzutu. Wozy zajęły stanowiska wyczekiwania. Żołnierze po przybyciu na wyznaczone miejsca przywarli do ziemi, prawie zastygli, wytężając tylko słuch. Wokół pól zrzutowych od czasu do czasu migały światełka, to światła sprawdzające czujność. Dowództwo w Porębach objął mój pierwszy zastępca „Mnich”, a w Kłapówce drugi zastępca „Drzazga”. Na swoje barki wziąłem ubezpieczenia i kontakt z wywiadem obwodu.
Zaczęły się godziny wyczekiwania w księżycowej nocy, godziny te wydawały się wiekiem. Spodziewaliśmy się zrzutu między 22 a 23 godziną, a tymczasem minęła jużpółnoc bez rezultatów powietrznych. Wszystkim zaczął się udzielać niepokój i pytania... przylecą... nie przylecą... Sam sądziłem, że samoloty musiały natrafić na jakąś przeszkodę, zaporę i zawróciły lub zostały strącone. Czułem się bardzo źle. Nagle o godz. 12.40 odezwał się przytłumiony daleki warkot motorów. Wszystko naraz ożyło z niecierpliwym wyczekiwaniem... nasz, czy nie nasz. Zapadły znów gdzieś, jakby odlatywały, a więc nie nasze... lecz nie, słychać je lecz teraz z innej strony i na znacznie niższym pułapie i podały umówione sygnały świetlne. Nasze placówki natychmiast odpowiedziały tym samym sygnałem. Na środku placówek zrzutowych zapłonęło po 7 ogni - świateł elektrycznych w kształcie litery V, dając swym układem wskazówkę gdzie jest środek pola i jego wydłużenie. Dookoła placówek zrzutowych zabłysły światła. Samoloty znów odleciały i za chwilę ukazały się około 400 m nad ziemią i wkrótce po 12 kontenerów zawisło na spadochronach i powoli zaczęło opadać. Samoloty znów wykonały drugą rundę, aby znów wyrzucić po 12 dalszych kontenerów. Na każdy kontener oczekiwało po 2-ch ludzi z kredą, aby zaznaczyć swój kolejny numer na kontenerze i za niego odpowiadać .Po zrzucie samoloty dały sygnały, otrzymując od nas potwierdzenie odbioru zrzutu, następnie lekkie pożegnalne zakołysanie i za chwilę zniknęły w ciemnych przestworzach. Zgasły światła sygnalizacyjne i rozpoczęła się gorączkowa praca. Odbiorcy znosili swoje kontenery z odciętymi już spadochronami. Za chwilę zajechały wozy, na które załadowano zrzut i pod specjalną eskortą odjechały w las, gdzie towar przez dwa dni pod czujną opieką przeleżał nasz skarb. Wozy wróciły do domów puste. Po odejściu wozów ludzie w odwrotnej kolejności rozpoczęli powrót do swoich rodzin. Ostatnie odeszły ubezpieczenia.
W trakcie zrzutów wiele było emocji, uniesienia, a nawet łzy radości. Pamiętam jak ze łzami w oczach „Trzaska” (dr Własnowolski Julian) meldował mi o dokonanym zrzucie. Przez dwa dni trwała kontrola zawartości kontenerów wg. zrzuconego wykazu. Oprócz broni i amunicji otrzymaliśmy koce, mundury i środki lecznicze, granaty, plastik, radiowe aparaty polowe, kilka zegarków itp. Po dwóch dniach kwarantanny „towar” dobrze zamaskowany został przewieziony do przygotowanego już uprzednio magazynu.
Kontrola wszędzie jest potrzebna. Oto na placówce Kłapówka stwierdzono brak kilkunastu Stenów, ściśle mówiąc 12 z amunicją oraz kilku pistoletów Smitswestonów. Numer konteneru oznaczony kredą od razu wskazał sprawcę. Był nim „Zorro”. Wezwany do mnie przyznał się, że zabrał to jako uzbrojenie dla swojej drużyny dywersyjnej. Wszystko musiał zwrócić natychmiast. Ukarałem go lecz nie mogłem się na niego gniewać. Był bowiem bardzo dzielnym dywersantem. Brońbyła mupotrzebna do wykonywania akcji dywersyjnych. Tak długona nią czekał i sądził, że długo jeszcze musi czekać na przydział.
Jeszcze przed zrzutem umówiłem się z uczestnikami zrzutu: „W czasie zrzutu lub przy powrocie w razie spotkania z kimś obcym używać mowy rosyjskiej”. Miało to zarządzenie swój wydźwięk. Obecność obcych samolotów została przez Niemców stwierdzona, a nawet określona jedna placówka w rejonie Kłapówki. Patrole niemieckie wyruszyły w teren i stwierdziły, że w rejonie lasu Kłapówka Rosjanie zrzucili desant, który udał się w kierunku na Luftwaffe Górna. Zarządzono tam nawet pogotowie.
Kiedy meldowałem w d-twie o odebranym zrzucie otrzymałem wyjaśnienie, że opóźniany przylot samolotów był spowodowany przeszkodą nad Austrią, gdzie natknęły się na dozorujące myśliwce niemieckie. Samolotom udało się wymknąć i wykonać zadanie z opóźnieniem.
Broń zrzutowa przydała się i spełniła swoje zadanie w akcji „Burza” jeszcze w lipcu tegoż samego roku.
 
Komendant Obwodu „Kefir”
/Józef Rządzki ps."Boryna"/
 
Ostrów Maz., dn. 5.05.65 r.
 
Do publikacji przygotował Zdzisław Bednarczyk

 

Towarzystwo Miłośników Ziemi Ostrowskiej
tmzo-ostrowmaz@wp.pl
Rachunek bankowy
Bank Spółdzielczy

w Ostrowi Mazowieckiej
Nr rachunku

66 8923 0008 0000 0518 2000 0001

Linki