Rok założenia: 1962
w Ostrowi Mazowieckiej

Towarzystwo Miłośników Ziemi Ostrowskiej

„Cudze znać warto, swoje obowiązek …”  Zygmunt Gloger


MIECZ i PROCA Czesław Jankowski „Kanut”

 

                                                                       Gdy rozkaz- to trzeba, choć serce skowyczy,
                                                                       W rozkazie się serca żołnierza nie liczy.
                                                                       / M. Ubycz – „ Stare Miasto”/

 

I sierpień 1944 r.

Od samego rana siąpi deszcz. Dzień zapowiada się smętnie i ponuro. W dali , przez niedomknięte okna, słychać warkot samolotów i przytłumione łkanie ziemi nękanej rosyjskimi pociskami. I jeszcze inne odgłosy- dygot ulic od pomykających czołgów i ciągników warkot ciężarówek, świst klaksonów, głuchy łomot tramwajów. Zwyczajne to, codzienne,      a jednak piersi polskie rozsadza radość, ba! Pewność, że zbliża się bezprzykładna klęska najeźdźcy za pohańbiony rok 1939.
Wstałem o godzinie 7-ej, błyskawicznie się ubrałem , prawie w locie łyknąłem trochę śniadania i popędziłem na Tamkę, do meliny, gdzie zamierzałem przeprowadzić wykład o broni dla przyszłych żołnierzy Armii Podziemnej. Przy sobie miałem rotę przysięgi, dokumenty „ściśle tajne” oraz trochę bibuły konspiracyjnej. Słowem byłem wystarczająco trefny.
Nagle, tuż przy pomniku Kopernika – tego samego, co ongi przedłużył zimę o sześć tygodni, aby „ Generał Mróz” mógł bez pośpiechu łoić dupsko niepokalanym aryjczykom – natknąłem się na patrol SS. Pociemniało mi w oczach, zwilgotniało tu i ówdzie, ale czyniąc radosną minę do paskudnej gry, postanowiłem zagrać va banque czyli wymigać się w ten sam sposób , jak przed paru dniami, podczas łapanki na Placu Trzech Krzyży. A więc nie zwolniłem kroku, przeciwnie – szedłem wprost na lufy i bezczelnie się uśmiechałem, jakby już nieraz z oprawcami żarłem i piłem przy jednym stole. I dalibóg – chyba cud- bo nie mam pojęcia dlaczego mnie nie zatrzymano, chociaż pod ścianą stało już kilku mężczyzn z podniesionymi rękoma.
W melinie czekano. Krótki wykład o stenie, pogadanka na tematy aktualne, a potem akt zaprzysiężenia kilku amatorów danse macabre: - „ Przysięgam Bogu Wszechmogącemu… być wiernym Ojczyźnie mej …w potrzebie oddać dla niej życie… zdrada karana jest śmiercią”.
W domu dowiedziałem się, że mam natychmiast stawić się na Kruczej, w sztabie naszej jednostki. Czyżby czuć padliną? Pomyślałem. Tak – czuć. Oto skupione twarze: Kpt. ”Zycha”, d-cy batalionu, por „Jana”, d-cy kompanii i jego zastępcy – ppor.”Szlaga”.
- Czy podchorąży „Kanut” już wie o rozpoczęciu „Burzy”?- zapytuje kpt. „Zych” bezpośrednich moich zwierzchników.
- A więc to już? – zdziwiłem się .
- Tak, o siedemnastej.
- Dzięki Bogu!
Otrzymuje rozkaz udać się natychmiast na ul. Stępińską , do fabryki „Perkun” i tam czekać na dalsze rozkazy.
Godzina jedenasta. Wychodzę . Właśnie wyją syreny- „Voralarm”. Ruch uliczny, wbrew przepisom, nie zatrzymuje się. Niemców  prawie nie widać , ale młodych ludzi bez miary, przeważnie w oficerskich butach i bryczesach. Wygląda na to, że i tym razem historia naszego narodu znów dopadła zakrętu. Byczo jest.
Ulica Stępińska na Sielcach, godzina 14-a. Niespodziewanie wyskoczyło zza chmur słońce i złotymi płatami legło na chodnikach, zaróżowiło zmurszałe drewniaki i gmach „Brun-Werke”, zaiskrzyło w kałużach z rannego deszczu. Wesoło na niebie i w sercu.
W hali fabrycznej trwa dłuższy czas reorganizacja kompanii 517 i 518 oraz obsługi baterii, która chyba dlatego tak się  nazywa, że widziała w ostatnich dniach niemieckie armaty, chyłkiem drałujące z frontu wschodniego.
Raptem jakiś facet, z dużą głową i uszami gacka, przeciska się przez szeregi, dopada por. „Jana” i podaje mu karteluszek. Ten podnosi go do oczu, uśmiecha się, a potem w śmiertelną ciszę  padają słowa:  
- Za chwilę wybije długo oczekiwana godzina. Żołnierze! Słyszycie? Walka zacznie się w całym mieście, pomoc aliancka zapewniona, w ciągu trzech dni wymieciemy wroga ze stolicy. Wierzę, najmocniej, że spełnicie swój obowiązek do końca!
- A kiedy wydadzą broń? – pada z tłumu pytanie.
Porucznik patrzy na nas i , zdaje się  nie rozumie o co chodzi. Wtem ów goniec, przypominający nietoperza, mówi buńczucznie:
- Broń zdobędziemy na wrogu. My, Polacy, potrafimy to zrobić nawet gołymi rękoma!
Nie wierze własnym uszom. Kto to mówi? Człowiek z olejem w głowie czy trocinami? Bo nie wiem, dalibóg, jak bezbronni mogą spełnić następujące zadania: zdobyć koszary D.a.k., betonowy bunkier w pobliżu Pomp, fort czerniakowski oraz gniazda karabinów maszynowych, wyrzutnię min, dziesiątki granatników i parę „ Tygrysów” na koszarowym dziedzińcu. Co znaczą te nieliczne pistolety krótkie, dwa automaty, jeden kb., kilkadziesiąt „filipinek” i „sidolek” oraz 300 butelek z benzyną , które nawet nie są przygotowane do samoczynnego zapalania? Gdybyśmy jeszcze mieli, dajmy na to, parę  jataganów, łuki cepy i proce- wtedy … wtedy można się kusić o „ druzgocące zwycięstwo” , a przynajmniej paść „jak wolnym paść przystoi”. A tak co ? Giemza z własnych skór.
Por. „Jan”, ten piękny mężczyzna o jasnych włosach i niebieskich oczach, zawsze uśmiechnięty, zawsze ludzki, mówi prawie z płaczem: - „ Kto nie ma broni, zwalniam go od przysięgi”.
Ale nikt się nie ruszył, nawet ci, którzy najgłośniej szemrali.
Nagle, prawie punktualnie o piątej, usłyszeliśmy w oddali dwie silne detonacje. A więc już, zaczęło się. Kości, nasze własne kości, zostały rzucone w odmęt nierównej walki.
- Za mną – woła porucznik i z „Visem” w dłoni pędzi ku bramie. „Szlag” wyciąga „Waltera”, ja chwytam dwie „sidolki”, inni „filipinki” i butelki – i podążamy za dowódcą. W pierwszym zrywie chcieliśmy opanować gmach  Brun-Werke, atakując go od Pancernej i Stępińskiej. Ale zaledwie wpadliśmy na jezdnię – od ulicy Podchorążych zajazgotał cekaem z taką wściekłością, jakby w każdym pocisku siedziało stu diabłów i jeden Niemiec. Seria za serią dziobała jezdnię , parkany, chodniki, a świst rykoszetów przerażał.
- Padnij – zawołałem – I czołgać się do bram!
Jakiś młodzieniaszek tak gorliwie wykonał rozkaz, że w kieszeni wybuchła mu „sidolka”, a takie to draństwo było głośne, że prawie ogłuchłem, i takie złośliwe, że swemu panu sparzyło pośladki i siusiaka. To przynajmniej broń – swego nie skrzywdzi, cudzego nastraszy.
Wtem dopadł mnie robotnik z f-ki mebli Sosnowskiego, niedawno zaprzysiężony, i zawołał:
- „Wojtek” zabity! Leży na progu pancernej!
Wysunąłem głowę z bramy i od razu zauważyłam młodego podchorążaka w kałuży krwi, z rozkrzyżowanymi rękoma, z nogami  na krawężniku. Właśnie pierwszy on musiał zginąć, on, któregośmy tak wszyscy lubili. Dzielny, wspaniały chłopak! Jeszcze godzinę temu prawił z humorem, że uziemi tylu szkopów, ilu było apostołów.. i nie doczekał zimy, i nie doczekał wiosny – osiemnastej wiosny swego życia.
- panie szefie! / zostałem mianowany szefem kompanii i drugim zastępcą porucznika „ Jana”/- Panie szefie kochany – powtórzył goniec – porucznik kazał czekać na dalsze rozkazy.
- A jak natarcie?
- Pod zdechłym Azorkiem , panie szefie. Siedmiu padło, a reszta z dowódcą nie może się wycofać, Czekaja zmroku, bo ogień jak pod Tobrukiem.
Tymczasem z miasta dochodzą coraz częstsze i głośniejsze wybuchy granatów i rechot broni maszynowej. Na niebie słupy ognia i krwawy odblask na chmurach. Zarządzam: nie posiadający broni natychmiast wycofają się na Chełmską, w okolice „ Domu Opatrzności” i zgłoszą się do d-cy 10 kompanii, który prosił o ludzi , bo ma zamiar atakować fort czerniakowski. Po pewnym czasie otrzymuje rozkaz również tam się wycofać z reszta oddziału.
Mrok zapada szybko. Czarne chmury, których coraz więcej nadciąga od zachodu – grożą deszczem. Ilość pożarów nad Warszawą rośnie w zastraszający sposób.
Pierwszy atak na fort nie udał się . Trzech zabitych i siedmiu rannych. Ale zapał nie gaśnie. Następny, przed godziną 23-ą, uwieńczony sukcesem. Wzięliśmy do niewoli 14-u jeńców, w tym aż 10 własowców i Ukraińców. Zdobyto dwie armatki, niestety bez pocisków, pamiętające batiuszkę cara, erkaem, kilka kb, pięć rewolwerów, trochę granatów oraz stłuczony reflektor. Jednocześnie zdobyliśmy coś więcej – wiarę we własne siły, utracone      w nieudanym ataku na „ Brun-Werke”.
Kwaterujemy na rogu Czerniakowskiej i Chełmskiej. Stary sierżant z 21 pp. tłumaczy młodzikom, ajk należy obchodzić się ze zdobyczna bronią, a zwłaszcza z granatami.
- Takim granatem, na przykład- preoruje głośno – można zlikwidować bunkier przy „Pompach”, a wtedy do Śródmieścia droga otwarta. A jak- pytacie- Wystarczy cisnąć do środka choć jeden.
Najuważniej przysłuchuje się prelekcji córka gospodarza 13-letnia harcerka Zosia. Ba, zadaje pytania, jakby ten problem najbardziej ją obchodził.
Wyszedłem na podwórko. Deszcz znowu pada. Północ. Zza Wisły dochodzą przytłumione odgłosy pojedynku artyleryjskiego, a  niebo różowe od łuny. W Warszawie strzelanina jakby przycichła.
- Doskonała noc na zrzuty- słyszę czyjś głos za sobą.
- Uważajmy- odpowiada inny- mogą pojawić się samoloty i sypnąć trochę broni.
- Bolszewickie?
- A jakie? Powstanie wybuchło na pewno w porozumieniu z Rosjanami.
To, co mówił ów żołnierz- było mniemaniem powszechnym. Zrzuty – oto gotowa odpowiedź na pytanie: skąd weźmiemy broń? Wystarczy przecież sto ciężkich transportowców, a w ciągu jednej nocy cała Warszawa stanie się ogromną armią. A wtedy …   ”ludzie wesela krzykiem o niebo uderzą” i z wroga pozostaną li tylko kupki łajna, obcasy i „Żelazne Krzyże z dębowymi liśćmi”.
Ale zrzutów tej nocy nie było.





               
 

Towarzystwo Miłośników Ziemi Ostrowskiej
tmzo-ostrowmaz@wp.pl
Rachunek bankowy
Bank Spółdzielczy

w Ostrowi Mazowieckiej
Nr rachunku

66 8923 0008 0000 0518 2000 0001

Linki