Rok założenia: 1962
w Ostrowi Mazowieckiej

Towarzystwo Miłośników Ziemi Ostrowskiej

„Cudze znać warto, swoje obowiązek …”  Zygmunt Gloger


Powstanie cd. Czesław Jankowski

10 sierpień 1944 r.
Właśnie przewracałem się na drugi bok, gdy nagle poczułem mocne szarpniecie za ramię.
- Panie szefie- słyszę obcy głos- panie szefie, do jasnej Anielki, obudź się pan, są zrzuty!
Wskakuje w spodnie z precyzją cyrkowca i już jestem gotów do czynu.
Rzeczywiście, jakiś samolot, „ ziścił nam, spuścił nam” aż dwie skrzynie „Coltów” / bez amunicji/, 50 granatów angielskich, karbowanych, z czerwoną pręgą, 60 par granatowych spodni z „psiej” wełny oraz tyleż swetrów i w takim-że kolorze. Prawda, były jeszcze konserwy, biskwity, puddingi / „broń” na szkopów wprost wymarzona!/ oraz dwa jedwabne spadochrony, wyśmienicie nadające się na męskie bajaderki, względnie letnie majteczki dla snobujących panienek.
 
11 sierpień 1944 r.
Teren Sielc, Czerniakowa aż po Siekierki, Wilanów i szosę Królewską, jest nadal bezpański, chociaż Niemcy dwa razy dziennie przemierzają ulicę Chełmska i Czerniakowską.
Najbardziej dokuczliwi są „ pajęczarze”. Strzelają nie wiadomo skąd, a zawsze celnie. Nie ma dnia, aby kogoś nie zabili. Najwięcej jest ofiar wśród cywilnej ludności. Bezczelność zakonspirowanych łajdaków wyczerpała naszą cierpliwość. Wraz z „Heńkiem”, „OT-13”, „Jurkiem” i Tomalą, postanowiłem, szczególnie dokuczliwego drania przy ul. Hołówki- zlikwidować za wszelką cenę.
Po dokładnym przetrząśnięciu budynku nr 7 , skąd ostatnio padły strzały, wytropiliśmy kryjówkę, dobrze zamaskowaną – w kominie, a w niej „zabójczą” rodzinkę : folksdojcza Schilinga, jego zonę oraz córkę. Poddali się bez walki. I wcale nie wyglądali na bardzo bojowych, chociaż wszyscy troje posiadali broń. Po pierwszym przesłuchaniu, kazałem odprowadzić jeńców na Mokotów, a w razie próby ucieczki zastrzelić. Podjął się tej niebezpiecznej funkcji „Heniek” i „Marian”, zaręczając, że rozkaz wykonają rzetelnie.
Wieczorem, obaj chłopcy wrócili, meldując, że mężczyznę musieli zabić, bo na ulicy Dworkowej, w momencie, kiedy musieli ją przekroczyć – próbował zwiać. Kobiety doszły całe i nienaruszone.
 
12 sierpień 1944 r.
Otrzymałem poufny meldunek od „Jaszczura”, że jutro zacznie się akcja na Czerniakowie i Sadybie. Nie bardzo w to wierzę, ale na wszelki wypadek powiadamiam chłopców o ewentualnym przedsięwzięciu.
Kiedy piszę te słowa, minęła dokładnie godzina, jak byłem o krok od śmierci. A było to tak: Udumałem sobie odwiedzić fabrykę mebli przy ulicy Sieleckiej, aby uprosić inż. Popławskiego, opiekującego się mieniem zakładu, o robocze drelichy dla licznie zgłaszającej się w szeregi powstańcze młodzieży. Wszedłem na podwórko, zajrzałem do kantoru, potem do hali maszyn i znalazłem się na placu. I nagle zbielało mi oko- przede mną stało dwóch fluków z rozpylaczami gotowymi do strzału. Cofnąć się było za późno. Nie pozostawało nic innego tylko udawać dozorcę dobra pana Sosnowskiego. Doszedłem spokojnie do furtki, a potem w nogi. Nie strzelano.
Znów były zrzuty tej nocy, ale w zasięgu naszych możliwości nie spadło nic. Bardzo źle.
Tomala, podczas dzisiejszej rozmowy u Kosiorków, powiedział, że gotów jest przekraść się przez Wisłę, do Berlinga, celem nawiązania kontaktu, o ile miejscowe dowództwo AK zgodzi się na to. Obiecałem, że przy najbliższej okazji zakomunikuję o tym „ Jaszczurowi”, albo prześlę meldunek na Mokotów, do „Daniela”.
Podoba mi się ten człowiek. Komunista i patriota. Dla naszych panów z NSZ to dwie cechy wzajemnie się wykluczające. Ale ci panowie nie zawsze maja po kolei. Na przykład: Jest ich na Czerniakowie kilku, dowodzi nimi nijaki „Skorupa”, mędrek i bałwan, któremu się ubrdało, że jest absolutnym panem swoich junaków i żadnej władzy podlegać nie ma zamiaru. Jeżeli będą go zmuszać do posłuchu, oświadcza, że pójdzie do lasu.
 
14 sierpnia 1944 r.
Dziś w nocy zaczął się na Sadybie, pod dowództwem kpt.”Jaszczura”, dalszy ciąg dramatu. Fort zajęliśmy bez wystrzału, łącznicy pobiegli na Mokotów i do Kabat, skąd mieliśmy wiadomości o nadciągających z odsieczą „chmarach” partyzanckich.
W fortecznych niszach czekamy na dalsze rozkazy. Jest nas, z grubsza taksując, około 300, uzbrojonych po polsku, czyli w stylu „pożal się Boże”. Parę „gnatów” o kalibrze najczęściej straszaka, trochę „błyskawic” i stenów, bardzo rzadko szmajser, no i osławione „sidoliki”- nadzwyczaj skuteczne przeciwko wróblom oraz „filipinki” niezastąpione w wielkanocnej pukaninie.
Nadchodzi noc, oczy się kleją, senność ogarnia nawet młodocianych, zawzięcie dotychczas flirtujących z łączniczkami i sanitariuszkami. Nisze są ogromne, sklepione, jak mówią spece wilgotne, zimne, ponure. Czuć stęchlizną i szczurzymi ekskrementami. Pod ścianami leżą ułożone w piramidy role papieru drukarskiego, które rozwijamy, szykując barłóg, ale w pewnym stopniu zabezpieczający przed chłodem i wilgocią.
Dobrze po północy pojawia się „Jaszczur” w towarzystwie por.”Żyda”. Pierwszy mówi:
- Potrzebni trzej ochotnicy na patrol.
Milczenie. Nie ma amatorów na nocny spacer. Zgłaszam się. Do mnie dołącza jeszcze dwóch. Zadanie: Zbadać, czy w Wilanowie są Niemcy i w jakiej sile. Jeżeli są – należy ominąć osiedle i penetrować teren w sektorze Wilanów- Ursynów- Wolica. Spodziewane jest przybycie partyzantów. Należy ich bezpiecznie przeprowadzić. Wyposażenie: po dwa granaty francuskie i jedno parabellum na trzech oraz – „niech Bóg was prowadzi!”.
Po godzinie bardzo ostrożnego marszu, między Wilanowem a Wolicą, natknęliśmy się na oddział „ chłopców z lasu” w sile jednego batalionu / około 250 ludzi/, pod dowództwem kpt. „Korwina”. Pochodzili oni ze zgrupowania ppłk. „Grzymały”, operującego w lasach Kabackich i Chojnowskich. Wyekwipowanie ich , w porównaniu z naszym, było świetne. Karabiny piechocińskie i kawaleryjskie, automaty z pepeszami włącznie, rusznice ppanc., piaty, granatniki oraz mnóstwo amunicji. Hej, gdybyśmy w ten sposób byli uzbrojeni w pierwszy dzień powstania – warszawa byłaby wolna!.
Według słów dowódcy, z Kabat wyruszyło ich dwa razy tyle, ale ponieważ nieopatrznie wdali się w walkę z Niemcami stacjonującymi w Wolicy oraz z baterią lotniczą – wielu poległo, część cofnęła się na pozycje wyjściowe, a reszta została rozproszona po łąkach i zaroślach. Kpt. „Korwin” zapewniał, że są oni tylko forpocztą nadciągających oddziałów, że za nimi podąża sam ppłk.”Grzymała” w sile 5 batalionów oraz płk. „ Mieczysław” z okręgu Radom-Kielce, że na rozkaz przyjścia z odsieczą Warszawie otrzymały wszystkie jednostki w kraju, słowem w najbliższych dniach, a najdalej za dwa tygodnie 200 tys. partyzantów pokaże Niemcom, gdzie „raki zimują”. Czyż te słowa nie były najsłodszym z balsamów?
W trzy godziny potem zgłosiło się do mnie kilku chłopaków z „grandy czerniakowskiej”- częściowo żołnierzy 517 komp., którzy charakterystyczną dla nich gwarą, oświadczyli:
- Panie szefie, uważamy pana za szemranego faceta, ale ten pański kumpel „Sokół”, to jest świński ryj.
- Co się stało?
-Panie szanowny, ten kapral, który teraz każe się nazywać porucznikiem, mobilizował nas tutaj, a sam drapnął. Pies mu mordę lizał- drapnął to drapnął, ale nas nie chcą przyjąć w szeregi, bo mówią, że nie mamy żadnego przełożonego, a więc nie wierzą nam.
-A gdzie jest „Sokół”?
- Od trzech dni dzubdzia się z pewną wdową, zdzirą po sałaciarzu. Ma pan życzenie ich ujrzeć, to chodźmy.
Oczywiście, życzenia tego rodzaju lustrację nie miałem, ale przyrzekłem, że wciągnę ich na listę żołnierską. Ucieszyli się.
Tymczasem na Czerniakowie i na Sielcach – skoro tylko dotarła wiadomość o nocnych wypadkach, starsi  i młodzież nie zorganizowana poczęli wznosić barykady w węzłowych punktach. Ale patrole niemieckie z miejsca przystąpiły do kontrakcji- spędziły ludność, a przede wszystkim kobiety i dzieci – i pod groźbą surowych represji kazały usunąć. Poza tym wzmogła się działalność „ pajęczarzy”. z dachów, poddaszy i okien bez ustanku padają tajemnicze strzały. Moc zabitych i rannych. Bardziej bezczelne „foksteriery” podpalają domy, Ukraińcy na ulicy Stępińskiej, zamordowali kobietę i dwóch mężczyzn, a esesmani w schronie przy Grottgera zastrzelili 120 osób, w tym wiele kobiet i dzieci. Wstrząśnięta i przerażona ludność domaga się akcji odwetowej.
W godzinach popołudniowych zafasowaliśmy do niewoli kilku Niemców, którzy przyszli po ludzi do kopania rowów przeciwczołgowych, nie wiedząc widocznie o zmianach zaszłych w ciągu nocy. To samo spotkało inną grupę, która zjawiła się na folwarku czerniakowskim po świnie i cielaki, albowiem zachciało im się szpeku i Burszty. Przy okazji zdobyliśmy trzy samochody ciężarowe i trochę broni, w tym dwa bergmany.
 
15 sierpnia 1944 r.
Niemcy ostrzeliwują nas bez przerwy. Najwięcej pocisków artyleryjskich z klasztoru powsińskiego. Przed chwila odłamek zabił kapitana „ Korwina”. Biała plama mózgu z krwawymi zaciekami ochlapała cegły fortecznego muru. W parę minut potem, prawie w tym samym miejscu padł koń. Długo, bardzo długo wierzgał nogami, charczał przeraźliwie, sapał , stękał, a wreszcie znieruchomiał niczym marmurowa bryła.
Z Kabat znów przyszło kilka dobrze uzbrojonych oddziałów. przechwalają się
-Teraz damy szkopom wycisk Aż się zakurzy!
 
16 sierpień 1944 r.
Dziś jestem komendantem placu. Właśnie wróciłem z obchodu sadyby. Do dyspozycji mam siedmiu zuchów. Nagle, na dziedzińcu fortecznym spostrzegam taką scenę: kilkudziesięciu chłopa ustawiło się półkolem, a przed nimi czterech niemieckich żołnierzy na czworakach, z „ jeźdźcami” na plecach. Właśnie, jak mnie informują, odbywa się druga tura wyścigu. Wierzchowcami są wyłącznie folksdojcze. Z miejsca rozkazałem przerwać barbarzyńską zabawę. „Kowboje” ani myślą zastosować się do polecenia, ba, uśmiechają się drwiąco. Powtórzyłem rozkaz. Reakcji żadnej. Wówczas zwracam się do swoich chłopaków:
-Patrol, repetuj broń!
Dopiero teraz zaszokowałem dowcipnisiów. Stanęli na baczność, baz słowa. Powiedziałem:
- Winni? Osądzić i rozwalić, a nie znęcać się!
Zjawił się por. „Żyd”. Skoro zorientował się, w czym rzecz – rzekł zdecydowanie:
-Podchorąży „Kanut” ma rację. mamy własny sąd, który będzie wiedział, co z nimi zrobić.        A teraz rozejść się !
Po pewnym czasie zapytał mnie:
- Strzelałbyś?
-Nie wiem – odpowiedziałem- natomiast wiem, że bez dyscypliny nie ma wojska.
 
17 sierpień 1944 r.
Warszawa bez przerwy płonie. Nad Starówką i Śródmieściem grube zwały dymu, połyskujące jak wypolerowana miedź. Odgłosy walki prawie nie dochodzą, przynajmniej nie słychać broni ręcznej. Jedynie naloty Stukasów z dnia na dzień wzmagają się, słychać nawet przerażające wycie ich bomb i wybuchy. Zasięg działania samolotów koncentrycznie rozszerza się. Wczoraj, na przykład, był bombardowany Górny Mokotów, dziś już Dolny, Sielce, Powiśle i ulica Czerniakowska.
U nas lazur, słońce i spokój, jeżeli nie brać pod uwagę ognia, jeżeli nie brać pod uwagę ognia baterii powsińskiej, która w określonych godzinach – rano, w południe i wieczór- posyła nam „pączki nadziane trotylem”. Każdy jednak wybuch mamy, jak dotychczas w „wielkim poważaniu pewnej części odwłoka”. W godzinach ciszy wielu kapie się w fosie, cuchnącej kwasem humusowym i padliną. Wieczorami słuchamy kumkania żab, bzyku komarów oraz śpiewu ptasząt, którym kłopoty bytowe zganiają sen z powiek. Poza tym tuczymy siebie przydziałowymi zupkami, a pchły, wszy i inne draństwo- własnym ciałem, krwią i potem. Gdyby nie te ostatnie dolegliwości- święcie byłbym przekonany, że nie jestem żołnierzem powstańczym, tylko harcerzykiem na biwaku.
Dziś, po ostatnim koncercie artyleryjskim, miał się / nawet!/ odbyć wieczór literacko-śpiewno- muzyczno-deklamacyjny z udziałem wielkiego Waltera. Ale wielki Walter nawalił sromotnie, nawaliła więc i zamierzona impreza.
 
18 sierpień 1944 r.
                Zostałem przydzielony do plutonu ochrony sztabu. Plutonem dowodzi por. „Waniek”, chłop, jak to się mówi, z ikrą i mieczem. Jat nas 13-u drabów oraz dwie łączniczki, rodzone siostry- „Wilga”, urocza blondyneczka i czarniutka „Jaskółka”. Razem mają 33 lata.
                Rano przypętał się na sadybę stracony onegdaj lotnik kanadyjski, z pochodzenia Polak. Był to niezbyt imponujący wzrostem człowieczek, ale za to dowcipny i rozgarnięty, a przede wszystkim ćwik. Dowiedzieliśmy się, że pomoc jaką udzielają Alianci Warszawie w nocnych eskapadach samolotów, jest, delikatnie mówiąc- jednym wielkim szalbierstwem, mającym na celu mydlenie oczu opinii światowej i naiwnym warszawiakom. Otóż każdy pilot może do nas lecieć dopiero po odbyciu przepisanych instrukcją lotów bojowych na froncie włoskim i to ochotniczo. Do samolotów ładuje się co jest aktualnie w magazynach, a więc bieliznę, odzież, konserwy, czasem trochę broni i amunicji, bez uwzględnienia tak specyficznej insurekcji jak warszawska. A czy to nam się podoba czy nie podoba- nikt na świecie nie może powiedzieć, że nie otrzymujemy pomocy.
 
20 sierpień 1944 r.
                Wszy tak się rozpleniły, że po każdej nocy czuję gwałtowny ubytek na wadze i pojemności. Ponieważ jestem zaledwie o jeden centymetr dłuższy od Napoleona – mogę się obawiać, że za miesiąc, o ile warunki się nie polepszą - zostanę krasnoludkiem ku wielkiej uciesze zadybskiej dzieciarni.
                Dziś w nocy, po powrocie z penetracji okolicznych zarośli, łąk i moczarów, ułożyłem się do snu w obcej niszy, to znaczy tam, gdzie znalazłem wolne miejsce. Wwierciłem się w zwały papieru, a że byłem zziębnięty i przemoczony, instynktownie przytuliłem się do ciała, które leżało tuz przy mnie. Niebaczny ruch dłoni stwierdził, że było to ciało młodej dziewczyny. Gwałtownie cofnąłem dłoń i posłałem do diabła – diabła, który mnie kusił.
                A propos owych szatańskich pokus. Obserwuję nie od dziś, że miłość w każdej postaci i kształcie kwitnie tu cudowniej niż orchidee, nie bacząc na huk bomb i lament konających. Czyżby natura gwałtem i brutalnie, wbrew stetryczałym moralistom, domagała się zachowania gatunku najmocniej wtedy, kiedy ten gatunek jest bezmyślnie tępiony?
 
22 sierpień 1944 r.
                Poranek zaczął się jak zwykle – pogodnie, promiennie, wesoło. Ale w godzinach poobiednich , zupełnie niespodzianie, ruszyło  od Wisły natarcie nieprzyjacielskich czołgów w kierunku na Czerniaków i Sadybę. Najcięższe walki rozgorzały między folwarkiem a Wójtówką. Ta ostatnia, zaraz po zdobyciu przez Niemców, została podpalona, a to chyba, dlatego, aby wykurzyć z niej obrońców, przeciwstawiających sile ognia i żelaza bezprzykładne męstwo. Ostatnią czwórkę z rozbitego plutonu spalili, dranie, żywcem w osaczonym budynku.
                Śmierć tego dnia zabrała nam przemiłą, chociaż niezbyt urodziwą, sanitariuszkę „Skarlet”. Wbrew rozkazom pobiegła do rannego żołnierza, samotnie leżącego w polu. Gdy krok ja tylko dzielił od niecki, w której leżał ranny i gdzie mogła się schronić – padł pocisk i urwał jej obie nogi. Umarła z upływu krwi. Oprócz „Skarlet” było wielu zabitych, a jeszcze więcej rannych. W ostatniej niemal sekundzie odłamek trafił w por. „Żyda”, wybijając mu oko i nadwyrężając czaszkę.
 
24 sierpień 1944 r.
                Wczoraj rozeszła się wiadomość , iż nasi wodzowie z Mokotowa i Sadyby rozpoczęli pertraktacje z wojskami węgierskimi, stacjonującymi w Wilanowie.. Chodzi podobno o skaptowanie ich do wzięcia udziału w powstaniu, a gdy to się nie uda - dostarczenie przez nich broni i lekarstw.
                O godzinie 17-ej, właśnie w momencie, kiedy Powsin rozpoczął zwykłą pukaninę, zajechała piękna limuzyna i wyskoczyło z niej czterech oficerów w honwedzkich uniformach. Byli uprzedzająco grzeczni i mili – jak prawdziwe bratanki.  My z kolei – poczęliśmy raczyć gości bimbrem i zakąskami z prawdziwej świni. Potem były rozmowy poufne z „Jaszczurem” i delegatami od „Daniela”.
 
27 sierpień 1944 r.
                W nocy przeprawiło się przez Wisłę z Pragi i Grochowa kilkunastu żołnierzy AK z por. „Mieczysławem”. Fajny chłop. Postanowiliśmy zgłosić się jutro do plutonu PAL pod d-em por. „Genka”.
 
29 sierpień 1944 r.
                Nareszcie mam kbk.- a więc prawdziwy samopał, z „dziurą oblaną metalem”, 3-strzałowy, powtarzalny, wzór….itd. powiedziałem z westchnieniem ulgi , ba, z radością: „nareszcie”. A przecież ten wyraz użyty w tym zdaniu to policzek wymierzony człowieczeństwu. Aby to narzędzie mordu mogło stać się moją własnością – musiał zginąć człowiek. Czekałem na ten dzień prawie cztery tygodnia!
                Nad wieczorem otrzymuję rozkaz: wziąć dwóch żołnierzy, dotrzeć do fortu Dąbrowskiego przy Królikarni i sprawdzić w czyim jest ręku , bowiem wzięty onegdaj Niemiec do niewoli twierdzi, że Polacy zostali wyparci przez kompanię esesmanów i własowców.
                Jest ciemno. Każdy krzak wydaje się Niemcem, każdy Niemiec może wydawać się krzakiem. Posuwamy się  bardzo ostrożnie, bowiem nikt z nas nie zna drogi. Nagle z ulicy dworkowej – tak się nam przynajmniej zdaje – łysnął reflektor. Biały snop światła ślizga się po skarpie mokotowskiej, wpada na szosę Królewską , pomyka ku Sadybie , a potem muska nasze tyłki wystające z bruzd, oddala się , powraca, nieruchomieje. Czyżby nas wymacał? Tak jest – kule świszczą , bzykają, zanoszą się szatańskim chichotem, uderzają przed nami, za nami, po boku.
                - Panie podchorąży, chodu ! – woła jeden z żołnierzy.
                Podnosimy się , biegniemy dziesięć, piętnaście, dwadzieścia kroków i oto rów melioracyjny – bezpieczny azyl.
                -Panie szarża- mówi ten sam żołnierz- czy pan w razie, czego, nie pryśnie?
                -Zwariowałeś , chłopie?
                -Nie, ale widzi pan – już mieliśmy podobny wypadek. Wprowadził nas taki syn w pole- niby na patrol- a gdy szkopy zaczęli strzelać- zwiał. I zostaliśmy jak sieroty.
                Przeskakujemy szosę . Nad Warszawą gigantyczna łuna i kłęby dymu. Od czasu do czasu rozlega się stłumiona pojedyńcza  detonacja granatnika bądź moździerza, albo zagrzechocze karabin maszynowy i nagle urwie.  Na krańcach miasta bez przerwy strzelają rakiety, płoną przez moment, a potem gasną. o czuwają niemieckie placówki. Za rzeką krwawe odblaski pożarów, ale dział nie słychać. Smutno mi, tak smutno, że aż chce się płakać. I nie dlatego, że ginie miasto piękne, dumne, tyle razy w swych dziejach bohaterskie, ale dlatego, że ginie bezsensownie. Niech więc będzie przeklęty autor potwornego widowiska!
                Wreszcie fosa – głęboki rów napełniony cuchnącą wodą , zarosły trzciną i sitowiem, a po brzegach krzewami rokiciny, olszyny i wilczej jagody. Serca napełnia niepokój, a potem strach- ludzki, oczywisty, drży wnętrzności jak kornik, paraliżuje.
                Z mroku wyłania się budynek – olbrzymi prostopadłościan. W środku, tuz nad ziemią , czarna, geometryczna plama. Wtem… co to? Przyglądam się i kamienieję – przede mną człowiek w bieli, nie, nie człowiek, kościotrup. Porusza  się …. Ależ tak - porusza się , widzę dokładnie , nieomylnie. Ki diabeł? Od dawna nie wierzę w duchy i upiory, a na tym bardziej w żywe szkielety, a tu masz babo placek! Podnoszę karabin. Najpierw strzelę – mówię do siebie – a gdy mara nie zniknie – rzucę granat i w nogi. Zbliżam się jeszcze parę kroków, aby nie spudłować i raptem dębieję, ale już nie od śmiechu. Mało tego – czuję, że parsknę wisielczym śmiechem. Kościotrup, jak najbardziej prawdziwy, tylko, że  namalowany na drzwiach, ostrzegający przed wysokim napięciem.
                Pełne odprężenie . jeden z żołnierzy, którzy mniej więcej to samo przezywali, co ja- mówi:
                -Miał pan pietra, co?
                -A wy?
                -Stąd do Pragi.
                Fort Dąbrowskiego był w naszym władaniu. Zadanie zostało spełnione.
 
30 sierpień 194 r.
                Godzina 7. Barykada Czerniakowska. Rozpoczyna się bezładna strzelanina. Od strony Okęcia nadlatują Stukasy. Jest ich 14.. okrążają Sielce raz i drugi. Wtem zaczynają pikować – na niebie przeraźliwy świst i gwizd, a na ziemi piekło: ogłuszające detonacje , słupy ognia i dymu, miażdżone domy jak dziecinne zabawki w dłoni olbrzyma, furkoczące w powietrzu cegły, belki , strzępy blachy i żelaza. I już budy, „pekiny” i szopy płoną jak watry. Najzajadlej bombardowany jest  „Dom Opatrzności”, z czerwonym krzyżem na dachu. Tu przecież znajduje się ewakuowany szpital Ujazdowski. Otrzymuję rozkaz biec, z wolnymi ludźmi , na ratunek masakrowanym cywilom i chorym.
                Chełmska, Sielecka, Czerniakowska – w ogniu. Fabryka Sosnowskiego w ogniu. Składy tarcicy w ogniu. „Dom Opatrzności „ w ogniu. I tu zaczyna się  tragedia chyba czwartego wymiaru, bo rzeczywistość przerasta rozwydrzoną wyobraźnię normalnych ludzi.
                Szpital czterokrotnie trafiony. Płonie wraz z chorymi. Purpurowe pochodnie w każdym niemal otworze, liżą stropy, atakują dach, zapalają żarem drzewa przed budynkiem. Chorzy w płonących szatach , wyskakują z okien, tłoczą się drzwiach, inni próbują szukać ocalenia na strychu i w piwnicach. Na dziedzińcu istne pobojowisko rannych, poparzonych, zmasakrowanych potwornym kataklizmem. Ale i tu nie ma dla nich ratunku. Oto zawracają powietrzni zbrodniarze i sieką z karabinów maszynowych z wysokości 50 metrów. Ludzie podrywają się z ziemi i pędzą na oślep przed siebie, czołgają się  po trawnikach, pełzną po ścieżkach jak płazy. Ale śmierć jest nieubłagana. Trupy, dookoła trupy. Trawa zroszona krwią, kwiaty na klombach zbrukane ludzkim mózgiem, a w oknach przewieszone na framugach – zwęglone bryły ciał. Wtem ktoś mnie łapie za rękę i słyszę kwilenie:
                -mamusie domek zawalił, niech pan mi pomoże odkopać .
                Patrzę na dziecię, może pięcioletnie, i mówię:
                -Dobrze, córeczko, ale teraz schowaj się pod drzewko, bo cie kulka trafi.
                Żywi i zdrowi, kobiety i dzieci, gromadnie uciekają na Sadybę, wlokąc za sobą rannych, chorych, a często jeszcze ciepłe zwłoki najbliższych.
                Godzina 10. Przerwa w masakrze. Z mego plutonu zginęło dwóch żołnierzy. Ktoś mówi, że w szpitalu spłonął żywcem ranny por.”Żyd”. Na Chełmskiej uprzątnęliśmy ponad sześćdziesięciu zabitych.
                Godzina 12 minut 20. Znów nalot, czwarty z rzędu, ale w skutkach mniej groźny, bo ludzi pozostało na Sielcach niewiele. Wtem błysk radości w sercach: nad Powiślem runął stracony samolot. Chociaż jeden , w tym dniu grozy, zbrodniarz, otrzymał należną zapłatę.
                Godzina 16. Naloty jeden za drugim. Zgubiłem rachunek. Uwzięli się fluki. Bombardują nie tylko Sielce, ale Czerniaków i Sadybę. A może przygotowują się do większej akcji i w ten sposób chcą nas „zmiękczyć” ?
                Godzina 17, 45. Ledwo przekroczyłem próg kwatery, wpada goniec z hiobową wieścią.
                -Cały sztab zasypany ! – woła- Wszyscy na ratunek!
                Jedna z bomb trafiła w niszę , w której znajdowało się 19 osób, w tym kpt. ”Jaszczur” z adiutantem „Mirkiem” oraz dwie urocze siostrzyczki – „Wilga” i „Jaskółka”.
                Już z daleka widzę , co w tym dniu przeżyła Sadyba. Ślady od pocisków i bomb, wiele domów zrujnowanych i uszkodzonych, fort zryty jak jesienna rola. Wre praca nad odkopywaniem zasypanych. Wiele jednak potrzeba czasu, by usunąć setki ton gruzu i ziemi.
                Pierwsze zwłoki wydobyte, jeszcze zdawało się, poruszające piersią - ”Jaskółki”. Widocznie biedaczka stała przy wyjściu w oczekiwaniu na meldunek, z którym miała biec do „Daniela” czy „Wirskiego”. Już nie pobiegnie – ani ona ani jej siostra, ani nikt im wyda takiego polecenia.
                Tego dnia było 14 nalotów.
                A za Wisłą wciąż cicho.
 
31 sierpień  1944 r.
                Siedzę na placówce przy Barykadzie, a przy mnie por.”Genek” i cały pluton. Spodziewamy się uderzenia niemieckiego. Ale jest cicho, spokojnie. Od rana było dopiero dwa naloty, ale nieszkodliwe. Brało w nich udział 23 Stukasy. Jedynie artyleria powsińska od godziny nęka bez ustanku Sadybę.
                O godzinie 12,30 przelatuje nad nami kilka samolotów, puszczając urwane serie z broni pokładowej do przechodniów.
                -Patrzcie , jak nisko, sk…syny lecą – mówi „Feluś” rodak czerniakowski.- Pławczyk, gdyby dobrze się odbił , mógłby ułapić którego za ogon.
                -Po co skakać , pruj z karabinu, może trafisz- odpowiada „Drągal”, a w rzeczywistości liliput, wesołek plutonu. – A jak nie masz „oka” – strzelaj z palca. Mówią, że gdy Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści.
                Wtem Florek Z. , zawsze milczący i ponury, ulubieniec naszego dowódcy – wstaje, otrząsa z portek pył i wychodzi na szosę. Nagle pada przy nim pocisk armatni i po chłopcu nie zostaje ani śladu, a właściwie przyniesiono „ślad” w berecie  por.”Genka”: trochę bryłek mięsa, dwa odłamki żeber, kawałek kostki goleniowej i półmetka jelit. To wszystko – i nic więcej.
 
1 wrzesień 1944 r.
                Dziś przez cały dzień 18 nalotów oraz bezustanny ogień artyleryjski. Siedzimy w norach, jak borsuki, i czekamy zmiłowania boskiego. Ale na próżno. Bóg wyraźnie trzyma sztamę z Hitlerem i jego sobaczym nasieniem. Chyba przyjdzie tu sczeznąć , bo pomocy znikąd spodziewać się nie można. Warszawa sama ledwo dycha i smaży się we własnym żarze, we własnym krwawym sosie. Jedyna nadzieja w zarzeczu, bo dzisiejszej nocy słyszano w okolicy Targówek-Rembertów , walki, prawdopodobnie czołgów, oraz wymowną perorę  „katiusz” . czyżby Rosjanie zamierzali ofensywę?
 
2 wrzesień 1944 r.
                Niebo zaróżowiło się jak dziewica z „dobrego domu”, słysząc dwuznaczny dowcip. Do wschodu słońca jeszcze daleko. Ćmimy grube gluty z machorki. Od pól posuwa mgła zimna i wilgotna.
                Ni stąd ni zowąd rozlega się przeraźliwa czkawka artyleryjska narz z kilku stron. Co jest, psia mać?
                Godzina 7,02. Aż  27 Stukasów wyskoczyło nagle zza Wilanowa i poczęło, w ciągłych nawrotach  , bluzgać zabójczym ogniem. W ciągu niespełna pięciu minut fort na Sadybie zdemolowany doszczętnie. A potem biorą się bosze za Okrężną , Powsińską, Czerniakowską i rąbią jak tylko chcą- wszerz , wzdłuż, w poprzek, na ukos, po cięciwie i przekątnej. Istna geometria Euklidesa przy akompaniamencie potępieńczej kapeli. Szaleństwo. Obłęd. Panika. Wypadki dezercji. Naprężone mięśnie i napięte nerwy nagle buntują się .Rozsadza wolę jak pocisk rozsadza trafioną chałupę.
                Godzina 10,13.. Już szósty nalot, a tak silny, że w głowie wiruje zwariowana karuzela. Nie wiem gdzie wschód, gdzie zachód, ziemia wydaje się niebem, niebo bezdenną rozpadliną, a słońce przypomina mordę idioty, zachłystująca się drwiącym chichotem.
                Godzina 12,07. Stan chyba kulminacji, bo wydaję się, że wszystkie podziemne i podniebne demony biorą udział w tej obłędnej taranteli. Samoloty, armaty, „krowy” – jedna lawina pocisków , niszcząca wszystko dookoła. Ogień ciągły , dokładny jak wzór matematyczny. To już nie walka – to młyn, którego młynarzem jest Bóg biblijny, ten sam , co „gromem pożarów domy zapala”, a „trzęsieniem  ziemi groby wywraca”.
                Godzina 12,23.”Mieczyslaw” zbiera rozpierzchły pluton i obsadzamy niedokończony dom , tuż przy cmentarzu. Jednocześnie po polach , od strony Królewskiej, sunie wprost na nas 12 „Tygrysów”, bezustannie pękających z dział i kaemów. Za nimi tyraliery szkopów i własowców. Pancerne potwory zatrzymują się w odległości 200 metrów tuż za szosa Sadyba-Czerniaków i drwiąc bezczelnie z naszej niemocy – rzygają nam w twarze żelazem i błotem, i tynkiem, i odłamkami cegieł. Czym  tu się bronić? Granat, pistolet, flower, dziadowski kij, lanca ułańska – toż to wszystko jedno. Ma rację „Mieczysław” kiedy mówi : „Kaczy kuper służy do bicia, ludzki do zabicia”.
                Wtem kilka czołgów odrywa się od reszty, Suna ku nam. I już zacieramy dłonie z uciechy, bo mamy przecież wiązki angielskich granatów i butelki z benzyną. Ale dranie, zwąchały pismo nosem i stają w odległości 60-80 kroków, poza zasięgiem naszych mięśni, i rąbią zajadle w nasza redutę.
                Rozlega się ochrypły głos dowódcy:
                -Przerwij ogień! ….Odwrót !
                W tym momencie słyszę lament, a właściwie skowyt ni to zwierzęcia, ni to człowieka:
                -Panowie, zostańcie , oni nas zabiją!....
                Cóż miałem odpowiedzieć  owej kobiecie z trojgiem dzieci, wychylającej skosmaconą głowę    z piwnicy?
                Przed nami prostokąt gołego pola o wymiarach 200x300 metrów, za polem ulica Bernardyńska, budynki, krzewy , a dalej kościół. Tymczasem czołgi pakują się na cmentarz i z niewielkiej odległości bija w nas jak w żywe tarcze. A kiedy parę setek chłopa wali się na ziemię , by za chwilę poderwać się i skokami przebiec ów niebezpieczny szmat roli – nagle pojawia się półtora tuzina Stukasów i wywala śmiercionośny ładunek na ogłupiałych i przerażonych ludzi. Ale na tym nie koniec. Do piekielnego koncertu włącza się również artyleria powsińska i wilanowska. To było do przewidzenia – postanowili nas zniszczyć koncentrycznym ogniem wszystkich broni. Tak, to się nazywa robota zapięta na ostatni guzik. Zaczynają dziać się rzeczy potworne i niewyobrażalne. Te kilka hektarów pola stały się nagle śmiertelną pułapką. Ale przemożny instynkt życia każe mi co kilka kroków padać, zrywać się , biec i znów tulić się do matki-ziemi. Jak we śnie dostrzegam pędzących wokół ludzi , pędzących na oślep, przed siebie, ociekających krwią, wizę pękające granaty i bomby, gejzery ziemi i pyłu, dym i płomień , olbrzymie leje, poszarpane zwłoki. Czy jestem człowiekiem, żywym człowiekiem? Czy czuje strach i lek? Nie wiem, dalibóg nie wiem ….. chociaż na krawędzi życia i śmierci wiele powinno się wiedzieć . a ja jestem niby kloc, w który uderza ciężki kafar, albo jak osaczone zwierzę zdane wyłącznie na instynkt samozachowawczy. Świat nagle skurczył się do tego kawałka roli o wymiarach zbiorowej mogiły.
                Długo, zdawało się całą wieczność  trwał ów wyścig ze śmiercią, ale wreszcie ulica Bernardyńska wydała mi się prawdziwą utopią. Mordownia jednak nie ustawała. Rozpasanie ognia przybrało takie rozmiary, że przez dym i pył trudno było cos dostrzec na odległość kilku kroków. A gdy nagle artyleria przycichła i samoloty pomknęły do baz po nowy ładunek , rozpoczęło się gwałtowne natarcie czołgów i niemieckiej piechoty. Zdziesiątkowani, w popłochu, prawie bezbronni , wycofaliśmy się na Sielce. Zajęliśmy kwatery w na pół rozwalonej piekarni . jesteśmy bardzo, bardzo zmęczeni. Nieprzyjaciel obsadził Barykadę i kościół św. Bonifacego. Wielu naszych zostało na Sadybie, część ukrywa się w zaroślach, reszta na cmentarzu – w grobowcach. Ilu zginęło? Nie było czasu na liczenie, ale brakuje około 200-u. Rannych kilkunastu, wśród nich por. „Mieczysław”.
                Zaczęło się zmierzchać . Ostatni nalot – szesnasty tego dnia – nie wyrządza prawie żadnych szkód.
                O godzinie 22-ej , porucznicy „Genek” i „Wirski” organizują natarcie na zajęte przez nieprzyjaciela pozycje. Chodzi przede wszystkim o odbicie barykady Czerniakowskiej, by umożliwić  odciętym jednostkom połączenie się z nami. Pozycje wroga obsadzone stosunkowo słabo, więc są szanse.
                Cicho, sprawnie , pod osłoną ciemności, z goryczą porażki w sercach, czołgamy się wzdłuż szosy, rowami i polem. Jesteśmy od Niemców nie więcej jak 150 metrów, gdy wtem rozlega się nieostrożny szczęk , a za chwilę wykwita oślepiająca rakieta. I gdyby … tak – gdyby w tym momencie uderzyć z determinacją – jak Boga kocham – Barykada byłaby nasza! Ale nie uderzyliśmy wcale, nie tylko z determinacją. Wodzom zabrakło, jak Żydzi mówią – „opsejchu”. Za to przybył nowy laur do sławy – por. „Genek” ma przestrzeloną szyję , a w ogóle rannych i zabitych jest siedemnastu.
                O północy jeszcze raz próbujemy odbić stracona pozycję, i jeszcze raz stratedzy zawodzą na całej linii. Grupa „Jelenia” ostatecznie wycofuje się na Mokotów. W ten sposób zostają zagrożone tyły „Daniela”, zgrupowania „Granat” i pozycje „Wirskiego”. Tym samym obrona Sielc staje się problematyczna.
                Bić się umiemy, czasem ofiarnie i z samozaparciem, ale na operacjach, gdzie potrzebna głowa – nie znamy się. Ba, z próżnego i Salomon nie naleje. Oj, nie naleje!
 

Towarzystwo Miłośników Ziemi Ostrowskiej
tmzo-ostrowmaz@wp.pl
Rachunek bankowy
Bank Spółdzielczy

w Ostrowi Mazowieckiej
Nr rachunku

66 8923 0008 0000 0518 2000 0001

Linki